Cytując klasyka - gdyby mi się chciało, tak jak mi się nie chce... Cóż, to chyba najuczciwsze podsumowanie rocznej przerwy w blogowaniu. Świat zwolnił, a ja wraz z nim i nie powiem, by mi to jakoś bardzo przeszkadzało. Może to kwestia dorośnięcia do czegoś lub dojrzałości jako takiej by pewne rzeczy odpuszczać, pozwolić im przeminąć albo tylko odpocząć, bo przecież świat od tego się nie zawali. Brak stresu to ogromny benefit tej sytuacji, a zaczęło się od odstawienia Internetu na rzecz prostszego życia, tu i teraz - bez elektroniki, niebieskiego światła, dram i nerwów i okazuje się, że można!
Można robić co się chce i porzucić to, co staje się przymusem, można żyć wolniej bez poczucia winy, że gdzieś nas nie ma i wyleczyć się z FOMO, można być YOLO bez social mediów. Nawet bez koralików można. Ciężkie to życie, ale się da ;) No dobra, wcale nie takie ciężkie. Koralików nie pozbyłam się, są i czekają, wyparły je włóczki, bo to one dają mi ostatnio więcej radości, więc gdy stanęłam przed wyzwaniem zrobienia broszki po taaaakiej przerwie, to odrobinę się przestraszyłam.
Mam jeszcze sporo zaległych prac, które będą musiały poczekać, ale pszczoła czekać nie mogła. To był jej sezon i życiowa okazja, musiałam ją uszyć i już.
Lubię obdarowywać innych swoimi pracami - biżuterią, ozdobami, zabawkami itp. (jeśli oczywiście lubią takie klimaty) aż tu przypadkiem okazało się że mam w otoczeniu fankę bluefairowych biżutów, która nie ma nic mojego, a pszczółka wzbudza w niej pozytywne emocje.
Kompletnie nie pojmuję swojego zaślepienia, że chociaż widujemy się rzadko, to znamy się kilkanaście lat, a ja nigdy nie zatrybiłam, że broszkowy upominek byłby strzałem w dziesiątkę.
Miałam mniej niż tydzień do spotkania, więc kurzyło mi się spod igły, a szycie było nieco stresujące, zwłaszcza po sporej przerwie, ale udało się. Pszczółkę numer dwa zrobiłam nieco inaczej niż jej pierwowzór, ale według tego samego szablonu.