Czasami zarzekam się, że czegoś nie zrobię, a potem jednak robię. Nie przypisywałabym jednak tego faktu kobiecej chwiejności, a sile argumentów, które do mnie w danej chwili przemawiają. W kwestii tak zwanych fundamentalnych zasad życiowych jestem stała, ale pozostałe poglądy u mnie ewoluują i, powiedzieć można, dojrzewam do nich. Tak było z robieniem dwa razy takiego samego projektu, co dawniej wywołałoby u mnie zniesmaczenie na myśl o zalążku jakiejkolwiek masówki. Fuj. Świadomość, że po świecie chodzą dwie osoby w takich samych broszkach, byłaby nieznośna, bo gdzie tu unikalność, indywidualizm, a nawet sztuka za przeproszeniem.
Po latach dotarło do mnie, że jakbym się nie starała, nie ma takiej siły, żeby nawet dziesięć z pozoru takich samych broszek było identycznych. Każda z nich zawsze będzie jedyna i niepowtarzalna, bo po prostu nie da się zrobić dwóch identycznych. Podobne - owszem, identyczne - nie ma szans. Takie prawo haftu koralikowego, że dopóki szyje człowiek, nie maszyna, to koralik za każdym razem będzie inaczej przyszyty. Nie wspominając o kompulsywnych podszeptach wyobraźni, na wykorzystanie coraz to innych kolorów.
Zrobiłam więc kolejną broszkę liska origami, ciut mniejszego niż pierwowzór, ale w żadnym razie takiego samego. Po prostu nie miałam już koralików, których użyłam wówczas, za to miałam trochę nowych, a i nie pamiętałam dokładnie, jak tamtego wykonałam.
Mniejsza forma wymagała mniejszych koralików, dlatego robiłam go wieki :) ale efekt bardzo mi się podoba.
W tle kolejne liskowe broszki, jeszcze nie obszyte na brzegach, i jak widać, każdy odrobinę inaczej umaszczony.
Broszka wkrótce trafi do nowej właścicielki, pozostałe jeszcze ich nie mają ;)
Tradycyjnie na koniec pamiątkowe zdjęcie grupowe, tylko gdzieś mi łódkę wcięło. :)
Pozdrawiam Was ciepło!